poniedziałek, 5 stycznia 2015

Niebezpieczne szaleństwo


źr.boston.com
Kolarstwo od kilkunastu już lat walczy z przyszytą mu łatką sportu najbardziej skażonego dopingiem. I choć ostatnie raporty wyraźnie pokazują, że w tej niechlubnej kwestii przoduje lekka atletyka, władze światowej federacji robią wiele, by negatywny obraz pozostały po słynnej EPO-ce zmazać. Ostatnie wydarzenia każą się jednak zastanowić, czy nie jest to walka z wiatrakami.

W bardzo krótkim odstępie czasu na dopingu przyłapanych zostało aż trzech zawodników związanych z kazachską Astaną. Bracia Iglinsky, Maxim i Valentin wpadli właśnie na niesławnym EPO. Młody stażysta grupy, llija Davidenok również doczekał się kary zawieszenia. Te przypadki jasno pokazują, cokolwiek by nie mówili inni, że problem dopingu istnieje. Jeżeli bliżej przyjrzeć się współczesnemu kolarstwu, można dojść do bardzo niepokojących wniosków.

Owszem, liczba zawodników przyłapanych na zażywaniu niedozwolonych substancji spada, lecz wciąż jest dość duża. Wiadomo, w sporcie wytrzymałościowym, jakim jest kolarstwo, granica często jest bardzo cienka, niekiedy przekroczenie norm może spowodować nawet zjedzenie skażonego mięsa. Ruchy antydopingowe prężnie działają na rzecz zwalczania niedozwolonego wspomagania i można odnieść wrażenie, że ich działania przynoszą owoce. Gdyby jednak spojrzeć na sprawę od strony liczb, nie jest już tak wesoło.

Jednym z podstawowych wyznaczników skażenia kolarstwa dopingiem w niesławnej EPO-ce były średnie prędkości kolarzy podczas Tour de France. W latach 2001-2005, kiedy w wyścigu pięciokrotnie triumfował niesławny Lance Armstrong tylko raz „average speed” spadła poniżej 40 km/h. Co ważne, aż do końca lat 80-tych niemal nieprzekraczalną barierą było 38 kilometrów. Nagły skok, poza rozwojem metod treningowych i technologii, miał swoje inne, dość oczywiste w tym kontekście źródło. W 2005 roku Armstrong przejechał Pętlę ze średnią wynoszącą dokładnie 41,654 kilometra. W kolejnych latach, począwszy od edycji 2006 prędkość ta stopniowo malała, by począwszy od edycji 2011… znów rosnąć.

Rekin z Messyny, zwyciężając w tegorocznej edycji przejechał wyścig z trzecią najlepszą średnią w historii (40,69km/h). Rok wcześniej Chris Froome zanotował wynik 40,545. Oba te wyniki stanowią ogromny przeskok nawet w stosunku do edycji 2012 (różnica ponad 0,7 kilometra). Czy winna temu jest, lansowana przez team Sky filozofia "marginal gains", zakładająca wykorzystanie każdych, nawet najmniejszych szans na poprawę osiągów? Świat kolarski modli się, aby tak właśnie było.

Zapraszam na Facebooka! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz