poniedziałek, 29 grudnia 2014

Ambicje a możliwości. Czy CCC może już walczyć z najlepszymi?



źr. naszosie.pl


Ciekawe, choć jednocześnie kontrowersyjne transfery, bogaty kalendarz i odważne zapowiedzi – te wszystkie przymioty towarzyszą CCC Sprandi Polkowice od zakończenia sezonu 2014. Ekipa Piotra Wadeckiego mierzy wysoko, zapowiadając, że w przeciągu trzech lat chce wystartować w Tour de France. Wcześniej jednak na naszym krajowym podwórku podobne aspiracje zgłaszały między innymi BDC MarcPol, który wraz z końcem sezonu zakończył swoją działalność i ActiveJet Team, którego rozwój nie przebiega tak dynamicznie, jak wcześniej zakładano. Choć CCC dystansuje krajową konkurencję o lata świetlne, warto zadać sobie pytanie: na co tę ekipę będzie stać?

Na papierze wygląda to bardziej niż dobrze: Stefan Schumacher, mający na swoim koncie etapowe triumfy w Wielkiej Pętli i hiszpańskiej Vuelcie; Grega Bole – znakomity Słoweniec, któremu po rozpadzie Vacansoleil nie udało się znaleźć pracodawcy na szczeblu World Touru, co wcale nie znaczy, że jego poziom do niego nie przystaje; znakomity „Dziadek” – Davide Rebellin, który mimo upływu lat nadal zachwyca dyspozycją… A przecież jest również Maciej Paterski, mający za sobą jeden z najbardziej udanych sezonów w karierze, Marek Rutkiewicz i Sylwester Szmyd, chcący się odbudować po okresie słabszej nieco jazdy czy wreszcie obiecujący Włoch Cristian Delle Stelle to nazwiska, które gwarantują niepodzielną dominację na krajowym podwórku i wysokie miejsca w wyścigach drugiej kategorii. Czy jednak ekipa z Polkowic będzie w stanie rywalizować z ekipami najwyższego szczebla?

Giro di Italia, jeden z największych wyścigów w sezonie jest głównym celem wielu znakomitych kolarzy. Swój udział w nim potwierdził już między innymi Rigoberto Uran a całkiem możliwe, że na starcie włoskiej imprezy pojawią się również Alejandro Valverde czy Bradley Wiggins. W tym roku w start w tej imprezie mierzy również CCC Sprandi Polkowice. Na co mogłoby, po otrzymaniu ewentualnego zaproszenia, liczyć? Do odpowiedzi na to pytanie konieczne jest uzyskanie odpowiedzi na kilka innych pytań.

Przede wszystkim: kto może być liderem ekipy? Dla 43-letniego Rebellina trzytygodniowy wyścig mógłby być za dużym wyzwaniem, choć na jego korzyść na pewno przemawia fakt, że jechałby w swojej ojczyźnie, gdzie do dziś jest niezwykle popularny. Dyspozycja Schumachera jest dużą niewiadomą, lecz wobec dopingowej przeszłości Niemca desygnowanie go na lidera mogłoby być wizerunkowym strzałem w stopę. Sylwester Szmyd ma w nogach wiele trzytygodniowych wyścigów, lecz wobec regresu, jaki notował w ostatnich latach zagwozdką pozostaje, czy zdoła się jeszcze odbudować. Powierzenie roli lidera Maciejowi Paterskiemu, który nie jest specjalistą od jazdy w wysokich górach również wydaje się być dość ryzykowne. 

Trzeba pamiętać, że wyścig to nie tylko lider ekipy, ale i pomocnicy. W Grand Tourach (do których zalicza się obok Giro również TdF i Vuelta a Espana) jeżdżą zespoły dziewięcioosobowe. Czy Piotr Wadecki dysponuje potencjałem, pozwalającym na wystawienie silnego składu? Wyliczmy takich, których doświadczenie i umiejętności predestynują do ścigania się przez trzy tygodnie: Rebellin, Schumacher, Bole, Paterski, Rutkiewicz, Szmyd i…? No właśnie. Utrzymanie tempa peletonu w trzecim tygodniu ścigania może być dla niektórych kolarzy zadaniem zbyt trudnym.
Wreszcie trzecia rzecz: wyniki. Niej jest sztuką przejechać trzytygodniowy wyścig, sztuką jest się w nim pokazać. Niemal pewnym jest, że CCC Sprandi byłoby ekipą bardzo aktywną i często zaznaczałoby swoją obecność w odjazdach. Pytanie, czy któryś z jego zawodników byłby w stanie powalczyć przynajmniej o zwycięstwo etapowe. Na nie nie udzielę tutaj jednak odpowiedzi.

Jak widać, poza niewątpliwą nobilitacją, jaką byłby start w Giro, CCC Sprandi Polkowice stanęłoby przed niewątpliwie trudnym dla siebie zadaniem. Czy byłoby w stanie je udźwignąć?

Zapraszam na Facebooka! 

sobota, 11 października 2014

World Tour w Polsce? Dlaczego nie!

World Tour w Polsce? Dlaczego nie!

fot: CCCsport.pl

- Marzę o tym, żeby z polskich kolarzy stworzyć grupę do World Touru. Mając w składzie Kwiatka, Majkę, Bodnara i innych możemy stanąć na starcie i myśleć o podium - powiedział w rozmowie z "Przeglądem Sportowym" Piotr Wadecki, selekcjoner kolarskiej reprezentacji Polski. Wiadomo - jest sukces, więc zaczynają się i marzenia. Pomarzyłem zatem i ja i zacząłem snuć plany narodowego teamu w WT

Baza

Bazę już mamy, wydaje się, że nawet dobrą. Jeden nasz zespół - CCC Polsat Polkowice (od nowego sezonu CCC Sprandi) ściga się z licencją Professional Continental. Dwie inne ekipy - BDC Marcpol i ActiveJet to zespoły kontynentalne. W ich szeregach znajdziemy kilku obiecujących młodzików a także zawodników gotowych do roli pomocników. Aby jednak z powodzeniem starać się o miejsce w elicie, potrzebnych jest kilku kolarzy zdolnych włączyć się do walki przynajmniej o etapy poważnych wyścigów. A takich, może poza Maćkiem Paterskim, w polskim peletonie brak.

Nazwiska

Wiem, że zaraz podniosą się głosy mówiące o możliwości zatrudnienia któregoś z Polaków scigajacych się aktualnie w WT. Trzeba jednak zrozumiećjedną rzecz: kolarstwo to noe piłka nożna. Nie można tu kupić kolarza z ważnym kontraktem, trzeba czekać aż ów wygaśnie. Starsi z naszych najemników takie kontrakty (poza Sylwestrem Szmydem) już podpisali. Mlodsi w większości również są jeszcze związani umowami.
Inną kwestią jest fakt, czy nasi chcieliby jeździć w rodzimej grupie. Z pewnością jej początki były by trudne a i osiągane wyniki dalekie od czołówki. Gdyby odpowiadała im misja tworzenia podwalin pod polską grupę - ok. O ile jednak mogłoby to interesować Niemca czy wspomnianego Szmyda, o tyle raczej nie przekona Kwiatkowskiego czy Majki.

Kasa

Kolejna kwestia: pieniądze. Grupa World Touru to przynajmniej 25 kolarzy, którzy na pewno tani w utrzymaniu nie będą. Kilkanaście wozów technicznych, kilka dużych autobusów, szerokie zaplecze medyczne, mechanicy... Mówi się, że koszt funkcjonowania grupy WT byłby porównywalny do tego, jaki trzeba ponieść prowadząc zamozniejszy klub w naszej piłkarskiej ekstraklasie. Kto zdecyduje się zaryzykować? Firm o zasięgu międzynarodowym jest u nas ledwie kilka. Spośród nich tyko pan Miłek (właściciel CCC) odważniej inwestuje w sport. Zatem może on? Wydaje się, że to najrozsądniejsze i najbardziej prawdopodobne wyjście.
Miłek inwestuje w naszą młodzież i sprowadza uznanych kolarzy z zagranicy. Przeważnie już w mocno emerytalnym wieku (Davide Rebellin - 43 lata!), jednak wnoszących cenne doświadczenie. Reformy kolarstwa, które nastąpią w najbliższych latach (a zakładające m.in. ograniczenie liczby kolarzy w grupach WT) sprawią, że na rynku z pewnością pojawi się kilku zawodników o głośnych nazwiskach. A znając nos dyrektora grupy, Piotra Wadeckiego, z pewnością to wykorzysta.

CCC

Czy zatem niedługo zobaczymy pomarańczowe koszulki w najważniejszych wyścigach? Wygląda na to, że prędzej czy później jesteśmy na to skazani. Mądre transfery oraz rozważna polityka rozwoju być może wprowadzą już wkrótce grupę z Polkowic na światowe salony. A to napędzi spiralę rozwoju, której tak pragną fani kolarstwa w naszym kraju.

niedziela, 28 września 2014

Młody - stary mistrz. Kwiato w Tęczy!

fot. sport.pl

Dużo się dzisiaj powie na ten temat, wiele już zostało powiedziane, lecz nie sposób nie przelać swoich myśli na papier po tym, co stało się w niedzielę, 28 września. Michał Kwiatkowski został mistrzem świata w kolarstwie szosowym. Zrobił to w wielkim stylu, zwodząc rywali niczym największy, doświadczony mistrz. A przecież on ma 24 lata!

Szachy

Ale od początku: już na pierwszych kilometrach dało się wyczuć, że szykuje się coś dużego. Nasi jechali razem, bardzo czujnie. Kiedy zaczęli ścigać ucieczkę, wielu pukało się w głowę. Że za wcześnie, że przecież kto inny w końcu by się za to zabrał, że potem zabraknie sił w końcówce... Warto jednak zauważyć, jak nasi prowadzili pogoń. Nie pracowała cała dziewiątka, tylko trzech-czterech zawodników. Kiedy już dali z siebie wszystko – honorowo się wycofali. Przy Kwiatku zostali tylko ci najwytrwalsi, w tym Maciej Paterski, bez którego tego medalu by pewnie nie było i Michał Gołaś, który kapitalnie przygotował swojego kolegę z ekipy do finalnego ataku. To, jak Michał K. urwał się rywalom, przejdzie chyba do historii. Każdy wie, że główni, wielcy faworyci na takich wyścigach często czekają na ruchy rywali, oglądając się na siebie. Oni wszyscy wiedzieli, że Kwiatek jest jednym z poważniejszych kandydatów do medali. Jednak ten wykazał się niebywałym wręcz zmysłem taktycznym.

Taktyk

Nie czekał, aż peleton wchłonie uciekającą czwórkę, co zapewne skończyłoby się finiszem z małej grupy i zwycięstwem Australijczyka, Simona Gerransa. Wykorzystał fakt, że De Marchi i koledzy jadący w przodzie mają już tylko kilka sekund przewagi i doskoczył do nich. Rywale myśleli zapewne, że szansy upatruje w dojechaniu z nimi do mety i nie zaczęli natychmiast gonić. A Kwiato chwilę poczekał, zebrał siły i ruszył do decydującej szarży. Jak się to skończyło – wszyscy wiemy.

Zespół

Sukces Michała to nowa, piękna karta w historii polskiego sportu. Warto jednak docenić całą drużynę. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że Maciej Paterski, który tak brawurowo wspomagał Kwiatkowskiego, gdyby jechał na własną rękę, skończyłby wyścig w dziesiątce. Ostatecznie finiszował jako siedemnasty, dając z siebie wszystko na rzecz kolegi, o czym Michał pamiętał na mecie.

Migawki

Z wyścigu w pamięci utkwi kilka obrazków. Pierwszy to na pewno polski pociąg goniący ucieczkę. Drugi – pierwszy odjazd Kwiata na zjeździe, kiedy doskakiwał do grupki uciekinierów. Kolejny – mina Aleeasndro De Marchiego, kiedy zobaczył w swojej czteroosobowej grupce także Polaka. I kolejny, kiedy Michał zwalnia tuż przed metą i całuje Białego Orła, podczas gdy rywale walczą. Ale walczą tylko o srebrny medal.
Wiele już było w tym roku takich wydarzeń, które sprawiały, że nie mogłem zasnąć w nocy. To jednak bije chyba wszystkie na głowę. Myślę, że podobne emocje towarzyszyły niemal wszystkim sympatykom kolarstwa w naszym kraju. A już to, co wyprawiali komentujący dla polskiej telewizji Panowie (z Dariuszem „Rybą” Baranowskim na czele), przechodziło już ludzkie pojęcie. Ta radość na mecie, te łzy Michała... Tak, chętnie obejrzałbym ten wyścig jeszcze raz.



I na pewno to zrobię.

wtorek, 16 września 2014

Dlaczego?

fot. sport.tvp.pl

Dzisiejsze nagromadzenie wydarzeń sportowych (a konkretniej pierwsza kolejka fazy grupowej LM) ponownie skłoniły mnie do refleksji. Widząc Real, który raz po raz z dziecinną wręcz łatwością aplikował bramki mistrzowi Szwajcarii i chyba tylko ze względu na litość zatrzymał licznik na liczbie 4 przed samą tylko przerwą, zacząłem się zastanawiać: dokąd zmierza futbol? Skoro triumfator CL i obrońca trofeum z tak dziecinną łatwością ogrywa zespół, którego budżet nawet dla wyprzedzającej całe polskie podwórko Legii o kilka długości jest niedoścignionym marzeniem, to w jakim miejscu są zespoły notowane jeszcze niżej? Czy to nadal ta sama dyscyplina sportu, czy może coś na kształ nowoczesnej walki gladiatorów, spektaklu z zamkniętą, wąską grupą aktorów?

Wspomnienia i przepaść

Przepaść pomiędzy europejską czołówką a resztą kontynentu powiększa się w zastraszającym tempie. Czasy, kiedy zespoły ze wschodu (pomijając oczywiście współczesną Rosję i Ukrainę) walczyły jak równy z równym z klubami zachodu, dawno są melodią przeszłości. Ba, już tylko w kategorii wspomnień rozpatrywać można wyrównaną walkę Wisły zBarceloną o Ligę Mistrzów w 2002 roku (minimalna porażka 3:4 przy Reymonta i TYLKO 0:1 na Camp Nou), czy późniejszą, również honorową rywalizację z Realem Madryt. Obecnie nasze (i nie tylko nasze) kluby oglądają dalekie plecy przeciwników a wyniku takiej konfrontacji lepiej sobie nawet nie wyobrażać. Europa zamyka się w gronie 20-30 zespołów. Reszta powoli odpada, przestaje się liczyć. Dokąd nas to zaprowadzi?

Kolaps?

Wydaje się, że w końcu jakiś kolaps nastąpić musi. Nie ma innej możliwości, zresztą głosy o chęci przerwania tego kręgu nie milkną od dłuższego czasu. Nie będę jednak odkrywczy, jeśli napiszę, że prędko do niczego takiego nie dojdzie. Powód jest jeden – pieniądze.
Wiadomo, jakie są przychody czołowych klubów kontynentu. To sumy dla reszty wręcz niewyobrażalne, naruszające jakiekolwiek zasady zdrowej konkurencji i zahaczające o granice zdrowego rozsądku.
Pytanie nasuwa się tylko jedno: co mają zrobić kluby, chcące się wyrwać z takiego marazmu? 

Smutny los

Nie oszukujmy się: bez kosmicznego zastrzyku gotówki od szejków z bliskiego wschodu nie mają na to szans. Są skazane na walkę w drugorzędnych rozgrywkach o drugorzędne puchary, na sprowadzanie trzeciorzędnych grajków z których, nawet jeśli uda im się wyłowić jakąś perełkę, błyskawicznie muszą rezygnować. Wreszcie: muszą zbierać okruchy ze stołu, na którym ucztuje elita. To wszystko kiedyś musi się skończyć.

Wyjścia są dwa: albo federacja dostrzeże, w jakie sidła się wpędza, albo nastąpi naturalna katastrofa. Które zwycięży? Nie wiem. Bo nie wiem, czy futbol w takiej formie jest się jeszcze w stanie obronić przed upadkiem.

niedziela, 14 września 2014

Wielki, który pozostał w cieniu


Gdzieś w cieniu wielkiego sportu, który przyciąga obiektywy kamer a co za tym idzie, również i spore pieniądze, chowają się ci, którzy robią dla niego najwięcej. Pasjonaci, gotowi poświęcać własny czas i środki by pomagać innym w osiągnięciu sukcesu. Jest ich całkiem sporo, lecz jeden zasługuje na szczególną uwagę. Mowa o człowieku, który wychowuje obecnie trzecie już pokolenie polskich kolarzy. Jego narybek regularnie podbierają zagraniczne grupy kolarskie a najbardziej znany wychowanek niedawno doczekał się nawet epizodu w celebryckim świecie, goszcząc w talk-show Jakuba Wojewódzkiego. Nie wiecie o kim mowa? Odpowiedź jest prosta – o Zbigniewie Klęku, trenerze sekcji kolarskiej Krakusa Swoszowice.

Klub

WLKS Krakus BBC Czaja (bo tak brzmi pełna, oficjalna nazwa klubu) to klub, z którego wywodzą się zawodnicy od lat należący do krajowej czołówki. Nazwiska Tomasza Marczyńskiego, Karola Domagalskiego czy wreszcie Rafała Majki znane są coraz szerszemu gronu kibiców, pasjonujących się kolarstwem nie tylko od święta. Za ich sukcesami stoi jeden człowiek – prosty i skromny, unikający rozgłosu i spokojnie pracujący z coraz to nowymi rocznikami zawodników.

Otoczenie

Kiedy przyjedzie się do Swoszowic (obecnie dzielnicy Krakowa), można czuć się zauroczonym. Cisza, spokój, pobliskie uzdrowisko sprawiają, że to teren idealny wręcz do rekreacji. Funkcjonujący tam od 1948 roku klub prowadzi kilka sekcji: piłki nożnej, kolarstwa czy jeździectwa, ale to ta druga osiąga największe sukcesy. Juniorzy zdobywają medale mistrzostw Polski i z powodzeniem konkurują z rówieśnikami z innych krajów. Ktoś powie: ok, ale to nic takiego. Po prostu dobrze wykonana praca. Otóż nic bardziej mylnego. To praca przypominająca niemal orkę na ugorze.

Sytuacja

Brak funduszy, niskie dotacje z urzędu miasta i małe zainteresowanie społeczne – to najpoważniejsze problemy, z jakimi musi się mierzyć trener Klęk. On jednak nie narzeka. Spokojnie wykonuje swoją... właśnie, pracę? Trudno to jednoznacznie tak określić. Lepiej nazwać to chyba misją. Misją, bowiem kto inny jeździłby raz w tygodniu dwie godziny w jedną stronę, by odbyć z zawodnikami trening? Kto poświęcałby własny czas, by domknąć istotne dla klubu sprawy? Wreszcie: kto, przy obecnym poziomie zainteresowania kolarstwem w Polsce działałby wierząc, że kiedyś jego praca wszystko odmieni? Ludzi o takim charakterze jest bardzo niewielu. I trzeba ich doceniać.

Człowiek

Być może sukces Rafała Majki coś zmieni i młodzi zawodnicy w Swoszowicach wreszcie zyskają lepsze warunki do treningów. Trzeba jednak pamiętać, komu zawdzięcza on swój sukces, czego zresztą w ogóle nie kryje. W sieci dostępne jest wideo, na którym widać Rafała bezpośrednio po pamiętnej czasówce, która przypieczętowała jego triumf w tegorocznym Tour de Pologne. Jakie są pierwsze jego słowa na linii mety? „Trenerze! UDAŁO SIĘ”. Nie trzeba chyba dodawać, do kogo je kieruje.


Dołączam do wpisu materiał, który blisko rok temu przygotowałem ze znajomymi. Nie jest najwyższych lotów i opowiada głównie o Rafale, lecz mówi co nieco także o charakterze trenera Klęka. Człowieka, który po raz kolejny udowadnia, że to nie pieniądze są w sporcie najważniejsze.
P.S. Zdjęcie przedstawia sprzęt, na którym jeszcze do niedawna trenowali kolarze Krakusa. Nie mam niestety informacji, czy coś się w tym temacie zmieniło.


niedziela, 7 września 2014

Nadszedł ten moment. Niemiec tam, gdzie jego miejsce




Wiele dobrego wydarzyło się już w tym roku w polskim kolarstwie, lecz dzisiejsze wydarzenie pozostaje bez precedensu. Przemysław Niemiec, od czterech sezonów jeżdżący w barwach Lampre wygrał piętnasty etap Vuelta a Espana, odnosząc tym samym swój największy sukces w karierze. Mamy za sobą podia Michała Kwiatkowskiego w wiosennych klasykach i fenomenalną jazdę Rafała Majki podczas Tour de France, który dodatkowo „ z marszu” zgarnął skalp w postaci generalki Tour de Pologne. Nasi kolarze piszą historię, lecz na osobną uwagę zasługuje ten, który w latach głębokiego kryzysu wiózł tę dyscyplinę na swoich plecach.

Włoska kariera

Niemiec od lat jeździ we Włoszech. Do Lampre, ekipy ze światowego topu załapał się jednak dość późno, bowiem dopiero przed trzydziestką. Wcześniej długo ścigał się w zespołach drugiego szeregu: Miche i Amore&Vita, zdobywając uznanie dobrą jazdą w górach. W końcu dostrzegli go włodarze Lampre i przyjęli pod swoje skrzydła. Dość szybko stał się jednym z ważniejszych kolarzy ekipy, lecz tak naprawdę nigdy nie doczekał się występu w ważniejszym wyścigu w roli lidera. Po drodze zdarzały się pomniejsze sukcesy, ale wciąż brakowało kropki nad „i”, wygranej w wielkim tourze. 

 Sinusoida

Najbliżej było chyba w 2013 roku. Podczas wiosennego Giro d’Italia Niemiec imponował znakomitą jazdą. Wyglądał nawet lepiej niż ówczesny lider włoskiego teamu, Michele Scarponi, lecz musiał zadowolić się rolą przybocznego jadącego na własnym terenie zawodnika. Niejednokronie, mimo iż utrzymywał tempo najlepszych, zmuszony był rezygnować z walki o podium wyścigu na rzecz pomocy triumfatorowi Giro z 2011 roku. Ostatecznie na mecie w Rzymie zameldował się jako szósty, tuż przed Rafałem Majką.
Po tamtym wyścigu kolarz z Oświęcimia pojechał na Tour de France. Oczekiwania były spore, lecz, podobnie jak cały zespół, ogromnie zawiódł. Ukończył wyścig na 57 miejscu. Na tamtym starcie jego sezon praktycznie się skończył. O miejscach zajmowanych w drugiej jego części najlepiej nie wspominać. Obiecująco otworzył za to rok 2014, meldując się na podium Giro del Trentino, dobrze obsadzonego włoskiego wyścigu. Tegoroczne Giro to już jednak spory zjazd. Na fali wznoszącej znalazł się podczas TdP, gdzie zajął znakomite, piąte miejsce. To dawało nadzieje na to, że w Hiszpanii powalczy o miejsce być może nawet w czołowej dziesiątce. Niestety, już pierwsze dni ścigania uciszyły głosy nawet największych optymistów. Wydawało się, że znów zakończy wyścig z niczym, aż nadszedł  7 września. Nie był w swojej topowej formie, to wszyscy doskonale wiedzieli. Nie mógł się równać z największymi: Contadorem, Valverde czy Froome’m nawet na krótkich podjazdach. Postanowił więc zaryzykować i poszukać szansy w odjeździe. Dzień wcześniej również uciekał, lecz już na pierwszej znaczącej górze odpadł od grupy. Sceptycyzm był jeszcze większy, ale może to i dobrze. Dzięki temu niedzielny sukces smakował jeszcze bardziej wyjątkowo.

 TEN dzień

Wygrane po ucieczkach są wpisane w kolarstwo. Na niemal każdym wyścigu etapowym zdarza się ich kilka, lecz tak naprawdę niewielki odsetek przyciąga uwagę kibiców. Etap do Lagos de Covadonga był jednym z tych nielicznych. Losy odjazdu od momentu dotarcia na pierwszy podjazd były bardzo niepewne. Przewaga uciekinierów raz to topniała, raz malała, lecz ciągle utrzymywała się na granicy, pozwalającej wierzyć w sukces Polaka. W odjeździe to właśnie on był na papierze zdecydowanie najmocniejszym góralem. Wiedział o tym i rozegrał wszystko po mistrzowsku. Fenomenalna końcówka i obrona przed szarżującą czołówką przyprawiała o dreszcze. Zapadnie w pamięci nawet bardziej, niż sukces Majki, mimo jego niewątpliwie większego kalibru. Rafał od pewnego momentu miał bezpieczną przewagę. Przemek z kolei na ostatnich czterdziestu kilometrach zmuszał do nieustannego zerkania na zegar. 

 Apogeum czy początek?

Wygrał ostatecznie o włos, niemal dając się dogonić przeciwnikom. Ta sztuka im się jednak nie udała. Obronił się i pokazał, że stara kolarska gwardia, o której w naszym kraju już niemal wszyscy zapomnieli, ma do wtrącenia jeszcze parę groszy. Oby to była zapowiedź końcówki sezonu, której będzie można poświęcić osobny tekst.

piątek, 5 września 2014

Banda Świrów, czyli... nic co dobre nie ginie

Jest kilka drużyn, które darzę ogromnym szacunkiem. Mam w pamięci sukcesy Wisły Kraków pod wodzą Henryka Kasperczaka, nieobce są mi wyczyny reprezentacji Jerzego Engela w eliminacjach mistrzostw świata 2002, jednak szczególne miejsce w moim sercu zajmuje jedna ekipa: Korona Kielce pod wodzą Leszka Ojrzyńskiego.

Wiadomo: było sporo ekip o potencjale znacznie większym niż Banda Świrów. O tym, że masa drużyn była od nich lepsza, też nie ma co dyskutować. Jednak drużyny z takim sercem, oddaniem dla klubu i trenera nie widziałem nigdy. I pewnie już nie zobaczę.

TRENER

Trudno opisać, co dla zespołu ze stolicy województwa świętokrzyskiego zrobił Ojrzyński. Przychodził do klubu może nie rozbitego, ale poważnie nadszarpniętego niedawną aferą korupcyjną. Do klubu, który tak naprawdę nie wiedział, w którą stronę pójdzie. Do klubu z miasta o być może długich tradycjach piłkarskich, lecz piłkarsko wciąż niedoświadczonym, bez ogrania na najwyższym szczeblu. Sam zresztą również nie był jeszcze wyjadaczem: Korona była przecież dopiero jego pierwszym ekstraklasowym klubem w karierze. Wcześniej prowadził Raków Częstochowa, Odrę Wodzisław czy Zagłębie Sosnowiec. Pamiętam, jak na początku media śmiały się z jego niekonwencjonalnych, wyniesionych zapewne jeszcze z piłki okręgowej, metod. Hitem były okłady z... prezerwatywy napełnionej wodą. Każdy patrzył na Ojrzyńskiego i jego pracę z przymrużeniem oka. A on zbudował coś, czego wielu kibiców (zwłaszcza z Kielc, choć nie tylko) na pewno na długo nie zapomni.
Powiedzcie szczerze: komu mówią teraz coś nazwiska pokroju Kijanskasa, Zawistowskiego czy Sierpiny? Jako tako wybić udało się tylko pierwszemu z nich – latem odszedł z Kielc do izraelskiego Hapoelu Haifa. Dwaj pozostali grają w klubach pierwszoligowych – odpowiednio: Chojniczance i Dolcanie. Jak to się stało, że w ekstraklasie byli w stanie pokonać na własnym boisku Legię? Odpowiedź jest jedna: charakter.

DRUŻYNA

Kto widział, jak funkcjonowała szatnia Korony, nie ma najmniejszych wątpliwości. To właśnie zbudowanie drużyny, w której jeden jest gotów pokroić się za drugiego było największym sukcesem Ojrzyńskiego. Sam w przedmeczowych wypowiedziach nie ukrywał, jak ważne jest dla niego zaangażowanie. Niejednokrotnie tłumaczył, że futbol to męska gra, której nieodłącznym elementem jest walka. Co jednak ważniejsze, potrafił wpoić tę filozofię swoim piłkarzom. Jak to zrobił? To już pozostanie tajemnicą. Inna sprawa, że trafił na całkiem podatny grunt.
Korzym, Kuzera, Sobolewski, Małkowski, Golański – te nazwiska mówią same za siebie. Znani ligowi wojownicy, którzy dopiero przy Ojrzyńskim mogli rozwinąć skrzydła. Pierwszy z nich stał się prawdziwym liderem – hersztem „Bandy”, jak sam o swojej drużynie mówił trener. Inni znakomicie go wspomagali, a efekty przerosły najśmielsze oczekiwania wszystkich. Kadrowo, drużyna Scyzoryków należała do najsłabszych. Sęk w tym, że jako drużyna była piekielnie niebezpieczna. Wszystko jednak prysło wraz z odejściem trenera. Chociaż...

WIĘŹ


Prezesi Podbeskidzia doskonale rozumieli, że takiej okazji nie można zmarnować. Postanowili zaangażować Ojrzyńskiego, który pociągnął za sobą wielu graczy, których swego czasu prowadził w Koronie. Korzym to najlepszy przykład, ale są również inni. Lenartowski czy Stano za „swoim” trenerem przyszli do Bielska-Białej. Całkiem możliwe, że wkrótce dołączą kolejni. Tak czy inaczej, efekty już widać. Górale na własnym boisku ograli Legię, zespół o wiele silniejszy niż swego czasu prowadzony przez Jana Urbana, 2:1. Gola na wagę trzech punktów strzelił nie kto inny, jak... Korzym. Historia znów zatacza koło. Tyle że wygrana ze stołecznym zespołem nie jest tym razem apogeum, a dopiero prologiem.